Tak ogólnie to ja nie lubię kina menopauzalnego. Trochę mnie A. przestraszyła, kiedy wróciła z kina, mówiąc, że nie lubi głównej bohaterki. Oho, pomyślałem, jeżeli ona nie lubi, to co ze mną? Tymczasem do Margherity poczułem sympatię: do jej niemożności zmierzenia się z rzeczywistością.
Margherita, reżyserka w filmie, powtarza aktorom, żeby byli obok swojej roli (przeciwnie niż mówi metoda Stanisławskiego). Dokładnie nikt nie wie, o co chodzi, jak się okaże, ona też tego nie rozumie, ale Nanni Moretti, czyli reżyser w rzeczywistości, zastosował to w praktyce. Ten film porusza, ale zachowuje dystans, nie bierze cię pod włos i nie wysusza kanalików łzowych.
Wróćmy do rzeczywistości! Margherita jest pedantyczną perfekcjonistką, która nie przyjmuje do wiadomości świata nieidealnego. Jest taką monadą bez okien, niepotrafiącą utrzymać relacji z innymi: ani z matką, ani z córką, ani z bratem, ani z partnerami, ani ze współpracownikami. Więcej, sen i jawa łączą się u niej w jeden koszmar (to zamazywanie się granic akurat doskonale rozumiem). You’re living for nothing now – śpiewa jej Leonard C.
A tutaj lęki stają się rzeczywistością. To film o długim umieraniu i o tym – to najbardziej poruszająca mnie scena – co zrobić z rzeczami i książkami, gdy mieszkanie jest już puste. Co zrobić z Tacytem i Lukrecjuszem?
(Przegapiłem ostatnią scenę. Akurat sprawdzałem czy nie ma esemesa od A. wzywającego pilnie do domu, a kiedy po paru sekundach podniosłem wzrok, były już napisy).
Słowa klucze: język łaciński, szpitalne jedzenie, skuter
(3,0/4,0)
(źródło: filx.gr)
1 Comment