
Było tak. Założyłem się z A., że „Disco Polo” będzie lepszym filmem niż „Wielki Liberace„. Kategoria obu filmów w końcu jest podobna: kicz. Jak poszliśmy w niedzielę do kina, to się okazało, że lepszym jest, ale według A. (Niewiele lepszym – uzupełniam na życzenie). A ja się będę czepiać.
Kicz z początku lat dziewięćdziesiątych to był jednak inny kicz: to był kicz ludyczny, siermiężny, grubymi nićmi szyty jak te zielone garnitury, te okropne melodie w pekaesach, targ co środę w R., gdzie wycieczki ze wschodu sprzedawały badziewie, i kalendarze dla prezesów dżojn-wenczer z gołymi paniami. Tymczasem kicz tutaj był wyestetyzowany, nawet ta muzyka miała w sobie już nowoczesne brzmienia, a nie ten pierwotny prymitywizm weselnych melodii granych po kilku flaszkach. A. mówi, że jak skrojone garnitury, no jak! Nagłe uderzenie kolorów, pierwszy haust konsumpcji. Tak może sobie wyobrażać lata dziewięćdziesiąte ktoś, kto nie zapamiętał ich świadomie.
Poza tym „Disco Polo” nie miało scenariusza. Rozumiem, że to miała być taka erupcja kiczu w każdym calu, także w formie filmowej, a nie zwykły film fabularny, ale jednak drażni ta ciągła improwizacja scenek i ich nielogiczność, jak w kiepskim teledysku do przebojów zespołu „Milano”. Podobał mi się właściwie jeden moment, ten, w którym pojawia się Jerzy Urban (i to jest – proszę Państwa – kwintesencja polskich lat dziewięćdziesiątych).
Traumatyczne przeżycie, ten film (kolejne w dniu bez bloga), a potem autor bloga wyszedł i zaczął nucić hit „Ona tańczy dla mnie”. Aż się A. przeraziła, co robi.
(Dopisane: rzeczywiście, z trzech weekendowych wpisów filmowych, największą popularność zdobyło „Disco Polo”. Choć przyznam Wam osobiście, że już nawet na obrazek na blogu patrzeć nie mogę).
Słowa klucze: Pałac Kultury, drezyna
(2,5/2,5)

2 Comments