

Chiny.
Dawno wróciliśmy z kina, a A. wciąż powtarza: to było wstrząsające. Ja też nadal przed oczyma mam górski, mglisty krajobraz i psy biegające po ulicach miasteczka na końcu świata (na końcu Chin, choć w tym wypadku świat i Chiny to jedno i to samo). Zdjęcia są przepiękne, wyciszone i proste (to coś, co według mnie, wyróżnia chińską literaturę i film: umiejętność zmieszczenia całości w kilku prostych znakach). Dwójka młodych ludzi (ona w ciąży, on jakby tutejszy) wysiada z czerwonej, trzykołowej taksówki. Tak zaczyna się fabuła.
„Miasto cieni” jest fascynujące jako etnograficzna opowieść o chińskiej prowincji, ale jednocześnie jest urzekające i dopracowane jako film. Nawet nóż w pierwszych scenach jest jak strzelba Hitchcocka, zapowiada tragedię.
Pozbawiona azjatyckiego kontekstu, fabuła nie straciłaby swojej wymowy, ma w sobie coś uniwersalnego. Może dlatego, że opowiada o rzeczach bardzo podstawowych: lęku, niepewności, samotności, wreszcie – o władzy. Przenikanie świata nadprzyrodzonego i codzienności również zostało doskonale ukazane, do ciarek na plecach.
Komunizm mógł w Pekinie czy Szanghaju zamienić się w jakąś hybrydę, tymczasem tam w górach trwa w swoim totalitarnym wydaniu. Naczelnik (zupełnie inny charakterologicznie od naczelnika z „Trumny w górach”1) decyduje o życiu i śmierci (zwłaszcza o śmierci, nadzorując działanie lokalnej komisji planowania rodziny). Ale – i to jest największe zdumienie w tym filmie – wyznaje on dziwny synkretyzm: czci Mao dokładnie w ten sposób jak czci się Buddę lub taoistyczne bóstwa, ma jego domowy ołtarzyk, pali kadzidła i składa w ofierze papierosy. Komunizm jako rodzaj religii (jednej z trzech, jak widzimy w filmie, obok szamanizmu i chrześcijaństwa).
Trailer: tutaj
Słowa klucze: zielona herbata w termosie, zły duch, pastor (jak z książki „Bóg jest czerwony”2), zarzynanie kury
(4,0/4,5)
_________
1 O tym filmie, zwycięzcy tegorocznego festiwalu w Wa., pisałem tutaj.
2 O tej książce pisałem tutaj.
(źródło: filmex.net)
