Od czasu Iwaszkiewicza miał ochotę na teatr (właściwie powinien mieć bardziej na filharmonię). Nie na wyrafinowany teatr wymagający głębokich przemyśleń i żmudnego odczytywania symboli (nagi mężczyzna, w takim wyrafinowanym powinien być nagi mężczyzna), ale na sztukę przyjemną, rozrywkę na wieczór.
Wymarzył sobie taki zimowy wieczór (najlepiej, żeby spadł śnieg i pokrył Mokotowską, i Jaworzyńską, i Plac Zbawiciela ulubiony), fotele i grę, taką jak mógłby kiedyś tam oglądać też Jarosław z Hanią. „Księżyc i magnolie” spełnił oczekiwania. Siedzieli w czwartym rzędzie, rzecz działa się w jednym pokoju, żadnej muzyki, efektów świetlnych, sama gra. Zwijał się ze śmiechu. Kwartet – właściwie trio: producent, scenarzysta i reżyser oraz pojawiająca się co jakiś czas sekretarka, cudna Marta Lipińska.
Przezabawna opowieść o przemyśle filmowym ze złotej ery kina (bardzo vintage!). Dzisiaj zdanie Davida O. Selznicka o tym, że Hollywood działa pod dyktando ludzi pachnie archaizmem. Współczesny gust jest produktem wielkich film rozrywkowych, które dyktują, co ma ci się podobać a co nie (i trudno uciec z tych ramek).
Przypominała sytuacja teatralna jego doświadczenia z urzędem. I Selznick zamykający scenarzystę i reżysera, bo trzeba szybko robić priorytetowe zadanie, bo „ja się tu staram”, bo to jest najważniejsze, też przypomina realną postać z urzędniczego świata.
Śnieg nie padał. Bolały go policzki.
