Z lewej burty pokazał się młody chyba wieloryb, bo nieduży Inny trochę dalej się pokazał albo ten sam. Pokazał się i schował. No, wychodź ty, pacanie – mówi dziecko stojące obok mnie. Zamknij się, gówniarzu – powiedziałem. – Jak pan śmie tak mówić do mojego dziecka? – obruszyła się mamusia. – A jak ono śmie tak mówić do mojego wieloryba? – powiedziałem (s. 187)
Wciągnął całodobowo. Nie dało rady inaczej, nie zmywać, nie jeść, nie myć się, czytać.
Porównując z dziennikami Iwaszkiewicza, ma się nieodparte wrażenie, że obie książki, choć równoległe w czasie dzieją się w odrębnych wszechświatach. Stachura gra w szachy z porzuconymi mężami, śpi w stodołach, kocha na zabój (piękna jest ta świeżość miłości do Danki), pije w podrzędnych knajpach i zachwyca się śledziami w Laskowicach Pomorskich. Iwaszkiewicz spotyka się, chodzi do teatru, przyjmuje delegacje. Jest Stachura prawdziwszy, jest bardzo franciszkański.
Wrócił mi gwałtowny zachwyt nad Edwardem S., zachwyt, który zwykle rozkwitał na wiosnę i dawał życiu nowe siły. Nawet nad frazą i szykiem zdania zachwyt. Znów marzy mi się pielgrzymka na Rębkowską.
Dziennik z podróży „Batorym” i z włóczęgi po USA doskonały! I w Michigan zawieja, podczas gdy w Wa. dziś chlupie tylko.
Ostatnie strony zmagania z chorobą są zapisem dramatycznym. Wprawdzie już publikowane, ale w całości życiopisania dopiero nabierają mocy. Telegram na koniec.