Wstyd, że smakujemy egzotycznego kina (Finlandia!) a lista polskich filmów nieobejrzanych a wartych wydłuża się z miesiąca na miesiąc. Cóż, A. nie przepada za nadwiślańskimi dziełami, choćby nawet zbierały świetne recenzje, a mi na polskim kinie też jakoś szczególnie nie zależy.
„Księżniczkę” można oglądać jako film o ewolucji klinicznej psychiatrii: od krępowania pacjentów kaftanami, poprzez elektrowstrząsy, nieludzką lobotomię po syntetyczny świat medykamentów i terapię zajęciową. Filmowy lekarz z czarnym charakterem urodę ma jak germańskie piękności z magazynów dla młodzieży wydawanych w III Rzeszy, co tylko zwiększa niechęć widza do tej postaci. Ma w sobie coś „Księżniczka” z „Czarnej Wenus”: łączy je kult rozumu, który nie chce dostrzec drugim człowieka. Dziewiętnastowieczni antropolodzy i dwudziestowieczni psychiatrzy należą do tej samej kasty.
Jest też „Księżniczka” pięknie sfilmowaną historią o azylu, o ucieczce do swojej wyobraźni z życia, które wcale nie bywa piękne. Bo może to wszystko nie jest żadnym szaleństwem, ale grą, szukaniem domu.
(4,0/4,0)