Odkąd jestem stałym klientem księgarni internetowej, rzadko mi się zdarza wejść do zwykłego sklepu z książkami, wziąć książkę i kupić. Celebruję tę chwilę z uniesieniem.
Na „Rzymską Komedię” Jarosława Mikołajewskiego czekałem od dawna, nie mogąc się doczekać. Wystarczyło ogłoszenie w porannej gazecie, bym popołudniem pobiegł do empiku.
O ile Muratow pisał o Rzymie, którego nie znam, a przez to, którego nie potrafię już zrozumieć, o tyle Mikołajewski oprowadza po moim Rzymie, tym z sadem pomarańczowym na Awentynie, z kotami na Area Sacra Argentina, z kuchennymi zapachami Zatybrza.
Pokazuje zakątki i zwraca uwagę na szczegóły, które umykają historykom sztuki. Już mam ochotę zacząć szukać biletów lotniczych na wiosnę.
Rzym ma to do siebie, że każdy, kto w nim pobędzie chwilę dłużej niż przewidują programy wycieczek i pielgrzymek, tworzy sobie osobisty przewodnik. Może dlatego tak doceniam „Rzymską Komedię”, że tyle miejsc z autorem dzielę wspólnych.