(A. o 23.48 na ulicy Długiej)
Dotychczasowe filmy z festiwalu można by zaliczyć do kategorii (wiem, że to nie są kategorie z tej dziedziny sztuki filmowej, ale tutaj pasują jak ulał) softcore, tymczasem „Cold Fish” był filmem hardkorowym.
Sprzedawca ryb akwariowych, kolejny przypadek dojmującego assholizmu, i jego sklep (do dzisiaj jedynym filmem akwariowym była dla mnie „Sara” zrealizowana, by ukazać wdzięki jednej z polskich aktorek). Wpada ów sprzedawca jak Józef K. w absurdalny zamknięty krąg, w którym każdy ruch może go doprowadzić do śmierci. Klimat się robi jak w „Twin Peaks”, w ścieżce dźwiękowej miarowe uderzenia perkusji (?). Wreszcie następuje wyzwolenie: przestaje być miętki, staje się twardy. Cóż, że w ostatniej dobie swego życia. Po drodze krew się będzie lała obficie, litrami albo i więcej, „Pulp Fiction” przy tym to dobranocka (tu obowiązują noże nie pistolety.)
Całość pachnie pastiszem. Postaci, sceny, fabuła – wszystko jest przerysowane, wyolbrzymione.
Czy główny zły (?) bohater nie ma w sobie czegoś diabelskiego? Jego chichot, jego siła wyrazu jakaś nie z tego świata.
(2,5/3,5)