(W sobotę bardzo chciałem odwiedzić dom kultury w Maciejowicach, bo muzeum. Dziś „Alchemia” w remoncie pozwoliła odczuć klimat kina w gminnym ośrodku kultury. Na ekran zza żółtych zasłon słońce. Film leci z płyty. Frekwencja – cztery osoby.)
Nie był to film wymyślny (według A. się dłużył). Dziewczyna z prowincji (trochę podobna do tych „do wzięcia”) przyjeżdża do stolicy zagrać w reklamie soku i odebrać nagrodę od soków producenta – samochód. Bez zabaw w metafory, ale filmowi udaje się uniknąć wpadnięcia w pułapkę komedii. Daje do myślenia –
– o mechanizmach telewizyjnej rozrywki, reklamy i tej całej produkcji, która ludzi otumania i z Bogu ducha winnych naiwniaków czyni swoje ofiary; o pazerności, na którą cierpi dzisiejsze społeczeństwo (nad Wisłą też); o relacjach rodzinnych, które nie pozwalają dorosnąć. (Główni bohaterowie cierpią na syndrom, który zdiagnozowałem kiedyś w Lu.: nie uda się, świat jest zły, co my możemy?)
(3,0/4,0)