(Miały być naleśniki i kino. Taki ładny słoneczny dzień. Siedzę i nie potrafię nawet napisać tego, co chciałbym. Bóg lubi psuć udane wieczory.)
W sumie to po głowie chodzą mi obrazy i słowa z całego mojego dorosłego religijnego życia. Paryż, potem Kongres kultury na KUL – tej jesieni zacząłem spotykać się z A., coroczny rytm wędrowania: Czarnca, Częstochowa – wchodził na czele pierwszej grupy, kwiecień dwa tysiące pięć. To była rewolucja: podpisywać listy pasterskie jako brat Józef.
W tej antyintelektualnej, dusznej atmosferze polskiego Kościoła był wyjątkiem, erudytą. Strata, której nie da się odżałować.
Był obywatelem Lu. niespotykanego formatu, potrafiącym myśleć ponad jałowymi przepychankami i religijnymi uniesieniami. Ostatnim Europejczykiem w Lu.
(Jedenaście lat mieszkam już tutaj, zawsze na mszach podmieniam po cichu imię za naszego biskupa. Najsmutniejsze będzie się odzwyczaić.)