(Miejsce i czas akcji: Sto osiemdziesiąt, godziny popołudniowe)
Starsza kobieta (dres niebieski ocieplany, szkła minus) wsiada na Powązkach wojskowych. Okrywa się płachtą „Naszej Polski” i nuże odkrywać spiski przeciw Bogu i ojczyźnie. Młodsza kobieta (biodrówki, z rozmów wynika, że nowa sprzedawczyni w salonie mody damskiej) wsiada na Smoczej i od razu naprzeciw starszej. Szczebiocze przez telefon: Ja to codziennie przejeżdżam koło pałacu… Starsza zamienia się w słuch…Jest się z czego pośmiać…Starsza podnosi głowę…Nie wiem, nie mają co robić…Starsza zamarła.
Ona, słup soli, żona Lota, kamień na kamieniu. Wzrok wbity w młodszą, wyrok wydany. (Oho! – pomyślałem – kazanie lub rękoczyn.) Ale nie, oczy zaszkolne.
To już nie starsza kobieta, to Matka Polska płacze nad swym najwybitniejszym w historii, poległym synem, a zarazem nad najbardziej wyrodną, najpodlejszą, z narodu wyłączoną jawnogrzesznicą w sto osiemdziesiąt.
(Chrześcijaństwu bliżej powinno być do jawnogrzesznic.)
