Kiedy ostatni raz byłem w „Alchemii”, nazywała się „Cinema 1”. Byłem z K. na „Elisabeth”, i K. się spóźniła. A może się wcale nie spóźniła? To było osiem, dziewięć lat temu, więc nawet gdyby się spóźniła, to tamto spóźnienie można już wybaczyć. Teraz bilety po dziesięć złotych. Tytuł trudno wymówić: „Kuinnunen”. Film niestety z rzutnika, a nie z projektora. Produkcja niskobudżetowa, bliżej wytwórni A’YoY niż Metro-Goldwyn-Mayer. Jeśli to komedia romantyczna, to taka bez Mostu Świętokrzyskiego i fajerwerków na napisach. Początek zaskakujący (zwłaszcza dla Estończyków): straż graniczna wyławia w porcie trzeźwego Fina. W dalszej części filmu igranie ze stereotypami trwa w najlepsze, co zapewnia widzom zabawę (np. kwestia wątpliwego uroku osobistego Finek) i udowadnia, że Estonia istnieje (i niewątpliwie da się ją odróżnić od Finlandii).
(4,0/3,0)