W dniu 14 września br. byliśmy z naszą klasą urzędników na urzędniczej wycieczce w kinie na filmie sławnego amerykańskiego reżysera Quentina Tarantino pod tytułem „Bękarty wojny”. Było to kino „Femina”, w którym dawno dawno temu mieścił się jeden z pięciu istniejących teatrów getta. Tutaj śpiewała obdarzona niezwykłym talentem Marysia Ajzensztadt, zwana „słowikiem getta”*. Ale w 1944 roku, kiedy w filmie „Bękarty wojny” w kinie w Paryżu miał zginąć Adolf Hitler, Marysia już nie śpiewała. Nie było już teatru w kinie „Femina”, ani getta, ani Żydów w Wa., ani Żydów w Lu i nikt im nie pomógł, i nawet jakby w kinie w Paryżu zginął Adolf Hitler, to już by nie zmartwychwstali i całe te starania na nic.
Quentin Tarantino jest bardzo dobrym reżyserem. Żonglowanie gatunkami jest jego specjalnością. Muzyka, zdjęcia, gra aktorska (niesamowita Melanie Laurent, sceny z jej udziałem zawyżają ocenę filmu), montaż – wszystko było bardzo dopracowane i bardzo nam się podobało. Mnie nie podobała się jednak treść filmu. Czego tam nie było: duszenie, rozstrzeliwanie, podrzynanie gardeł, rozbijanie mózgu kijem bejsbolowym. Czasami już myślałem, że to ekranizacja gry „Wolfenstein”, ale w dodatku, fabuła zamieniała się miejscami w farsę.
Wtedy, gdy coś mnie rozbawiło, wstydziłem się swojego śmiechu. Od razu przychodził mi na myśl ten teatr w miejscu kina, to getto i czułem, że choćby się pan reżyser starał ile wlezie, tu naprawdę nie ma się z czego i nie ma się po co śmiać.
(–/2,0)
*T. Urzykowski, „Tu było getto”, Gazeta.pl, 28.05.2008