Głowa mi pęka od nadmiaru narracji. Co gorsza, problem leży nawet niżej. Moja szyja wyraźnie nie chce kierować mojej głowy w kierunku obrzydliwej rzeczywistości Wa. Na 16.30 mieliśmy iść do kina. Niestety, zatrzymał mnie niejaki pan Ernest Young w nienagannym garniturze i o zaczerwienionej twarzy, odpytujący, z przenikliwością godną prokuratora, co przez ostatnie dni zmieniło się w moim życiu na lepsze, dzięki szkoleniu, które prowadziła jego firma. Wszystko się zmieniło, najbardziej to, że na plac Zbawiciela, na 16.30, za nic nie mogłem dotrzeć. Musiałem więc kinu powiedzieć „bye!”. I to jest panie Erneście, główny drołbek pana szkolenia, niestety.
Wobec tego poszliśmy do taniej książki. Poszliśmy i z entuzjazmem zanurzyliśmy się w papier. A było z czego wybierać. Dajmy na to, takie „Estetyki” z universitasu, może nie tanie, ale z całą pewnością o połowę tańsze. A ile prozy? Wyszliśmy z całą reklamówką. Wieczór spędziłem więc na kontemplowaniu literatury, w całości akurat z wydawnictwa Czarne, na co akurat moja szyja pozwalała.
Pierwsza książka, o ile znam polską krytykę i biorąc pod uwagę, że narrator nie jest pewny swojej orientacji seksualnej, a także posługuje się słowotokiem bluzgów, była zapewne swego czasu „fenomenalnym odkryciem”, „niesamowitą prozą” lub może nawet „wydarzeniem”. Gdyby autor był inteligentniejszy – mógłby zostać Keretem, gdyby miał lepsze chody – Witkowskim. Z trzewi narratora wylewały się płyny fizjologiczne, połączone ze zmyślnymi konstrukcjami złożonymi z wulgaryzmów i ich związków frazeologicznych. Być może był to sposób na opowiedzenie o życiu w Wa. (Sufin nazywał się autor, książka „Warszawskie wersety” kosztowała 7,5 zł – co biorąc pod uwagę cenę farby drukarskiej i honorarium korektora – było ceną uczciwą.)
W przeciwieństwie do powyższego dziełka, książka „Zero osiemset” Sowulskiej, jest dobrze napisana, o ludziach i miejscach mówi z sympatią a opis podróży tramwajem numer dwadzieścia sześć jest jednym z lepszych czytanych ostatnio opisów podróży.
Na koniec, zbliżała się już 23, został Michał Olszewski i „Chwalcie łąki umajone”. Tytuł i okładkę miał pociągającą, parę przemyśleń nawet interesujących, zbieżnych z myślą autora bloga, zastanawiającego się nad miastami, pamięcią i względnością ludzi w czasie. Ale sam nie wiem, czy to wystarcza na książkę (wydawnictwo, jak widać, uznało, że tak).
Poznęcawszy się nad narracją, autor bloga poczuł, że pisze prozą, wobec czego postanowił odstąpić od bloga na dzień dzisiejszy.