Ponoć trubadurzy to pieśń przeszłości. Jednego z ostatnich na kontynencie europejskim spotkaliśmy wczoraj w trzydzieści pięć. Niepozorny staruszek, a pod płaszczykiem: prawdziwy, pełnokrwisty (może raczej czystokrwisty?), patriotyczny, politycznie uświadomiony trubadur. Śpiewał (nie żadne tam „wył”, „fałszował”, czy „melorecytował”) a w jego pieśniach był i rym, i rytm, i melodia, i zwroty do słuchaczy, i zaskakujące puenty, i – nazwijmy to – humor. Jako że – co wspomniałem powyżej, był to trubadur politycznie uświadomiony – śpiewał o Michniku (źle), Kwaśniewskim (gorzej), Wałęsie (bardzo źle), Rydzyku (bardzo dobrze). Śpiewał o mieście na literkę B., o podatku VAT, o niszczeniu Polski, o absolwentkach uczelni i prostytucji, o tajnych służbach. Śpiewał na przykład tak (próbka talentu pospiesznie spisana przez autora bloga):
Zakazują molestowania/ by przyrostu naturalnego nie było/ i marzenie Hitlera się spełniło.
(Podejrzewam, że oprócz śpiewania trubadur ów trudni się wypisywaniem swej liryki czarnym flamastrem na ścianach tramwajów. Świadczy o tym podobny wysmakowany jezyk i wysublimowana poetyka).