Z tą staromiejską mitologią w Lu to trochę nieprawda. W przeciwieństwie do poety Józefa Cz., autor bloga perfekcyjnie jest peryferyjny. Nie wychował się w oficynie na Kapucyńskiej, idąc do szkoły nie mijał atelier Hartwigów ani cukierni Semadeniego, do dziesiątego roku życia ulica Złota była dla niego równie abstrakcyjna jak ulica Żurawia w Wa do roku dziewiętnastego. (Urodził się zwyczajnie: na trakcie porodowym dużego szpitala klinicznego; pierwsza pocztówka z centrum Lu to zaśnieżone trolejbusy w pomarańczowym świetle za drzwiami PDT).
Peryferyjność ta stanęła mu przed oczami, gdy ruszył po ścieżkach znanego mu osiedla. Zajrzał do zielonego samu (niegdyś był bordowy) i nie czuć było – tak jak kiedyś – kiszoną kapustą. Jednak już chodniki wyglądały tak samo jak wtedy, gdy uczył się jeździć po nich na rowerze albo gdy po pierwszej komunii spacerował z Babcią. Nawet śmietniki były takie, jak zapamiętał, i kiosk na przystanku, z którego w poniedziałki, środy i piątki odjeżdżał o siódmej rano, trzynastką w kierunku centrum.
Tak jakby niedawno stąd wyszedł. Znajomy krajobraz, ale czegoś brakowało. Zastanowił się chwilę. Jego tam nie było.