Patrzymy na siebie bez miłości. Ja skrywam się za szybą trzydziestego szóstego piętro, tak aby nikt nie mógł spojrzeć mi w oczy. Ono – tam w dole – chowa się za mgłą, deszczem albo usiłuje okryć się śniegiem. Sam na sam patrzymy na siebie. Jest jak koszmarny sen, z którego nie można się obudzić. Gdzieś w nim, w innych oknach, skryci za ekranami komputerów albo stertami papieru, chowają się moi bliscy, którzy przez parę momentów byli dla mnie bardzo ważni, a potem odeszli w niebyt miasta. Cała moja historia, szczęśliwa czy nie: łąki na drodze pod Annopolem, wieczorne spacery latem, czekanie na autobus, wtulanie się w ciepły sweter, cała ta moja historia wraz ze mną dziś zamarzła w mieście, którego nie znoszę, którego nie rozumiem, z którym toczę bezustanną walkę i w którym jestem całkiem sam. Patrzymy na siebie bez miłości: w nieistniejących przestrzeniach szukam twarzy. Odnajduję z radością tych, których zapomniałem. Ich szczęście, ich własne miasta, wypełnienie pustki. Odnajduję ich na trzydziestym szóstym piętrze: odwracam wzrok od miasta, wpisuję rzędy binarnych znaków. Wtedy przez chwilę udaje mi się poczuć, że jestem częścią większej całości, że moja historia to nie tylko Ono.