(Miałem napisać coś mądrego o siedemdziesiątych urodzinach Edwarda S. Ale przeczytałem na wypielęgnowanym blogu o sześćdziesiątej trzeciej rocznicy śmierci Krzysztofa Kamila B. I tak mi się skojarzyło to z wierszem Wisławy S.
Problem pozostaje: czy poeta zmarły tragicznie – nawet jeśli bomba zabije go na fotelu u fryzjera jak mego drogiego rodaka Józefa Cz. – nie stanowi przypadkiem większego dobra społecznego niż poeta żywy, który nie zmarł tragicznie w sytuacji, w której, że tak powiem, wypadałoby?)
Do pensjonatu w górach jeździłby,
na obiad do jadalni schodziłby,
na cztery świerki z gałęzi na gałąź
nie otrząsając z nich świeżego śniegu
zza stolika pod oknem patrzyłby.
Z bródką przyciętą w szpic,
łysawy, siwiejący, w okularach,
o pogrubiałych i znużonych rysach twarzy,
z brodawką na policzku i fałdzistym czołem,
jakby anielski marmur oblepiła ludzka glina –
a kiedy to się stało, sam nie wiedziałby,
bo przecież nie gwałtownie, ale pomalutku
zwyżkuje cena za to, że się nie umarło wcześniej
i również on tę cenę płaciłby.
O chrząstce ucha ledwie draśniętej pociskiem
– gdy głowa uchyliła się w ostatniej chwili –
„cholerne miałem szczęście” mawiałby.
Czekając, aż podadzą rosół z makaronem
dziennik z bieżącą datą czytałby,
wielkie tytuły, ogłoszenia drobne,
albo bębnił palcami po białym obrusie,
a miałby używane od dawna dłonie
o spierzchłej skórze i wypukłych żyłach.
Czasami ktoś od progu wołałby:
„panie Baczyński, telefon do pana”
– i nic dziwnego w tym nie byłoby,
że to on i że wstaje obciągając sweter
i bez pośpiechu rusza w stronę drzwi.
Rozmów na widok ten nie przerywano by,
w pół gestu i w pół tchu nie zastygano by,
bo zwykłe to zdarzenie – a szkoda, a szkoda –
jako zwykłe zdarzenie traktowano by.