Wieczór był mroźny. Piękne, chyba secesyjne wzory na posadzce w kościele Zbawiciela. W kawiarni na rogu ciastka po 9,5 złotego i Julia Hartwig. Cóż, poszliśmy do kina.
Perfekcyjny film o Chile. Perfekcyjny w reżyserii, scenariuszu, zdjęciach, muzyce.
(To znaczy w Chile nigdy nie byłem – czego żałuję – ale z powodów naukowych, wiem już chyba o nim całkiem sporo. Być może więcej nawet niż o Karaibach.)
I ta radość po pierwszej puszce skondensowanego mleka…
(Zapomniałem, że muszę kupić mleko, bo nie mam czego dolać do kawy o 7.25).
Powinni „Machucę” obejrzeć adoratorzy generała Augusto P. Ale przecież nie wierzę, że ich wzruszy. Komunistów, tudzież socjalistów, Indian, motłoch z przedmieść, itp. należy likwidować, bo przeszkadzają w rewolucji moralnej.
(Scena z księdzem przy tabernakulum należy do najbardziej wstrząsających w mojej prywatnej historii kina. Choć – od razu zastrzegam – gust mam wypaczony).