
Śmierć nie jest mistrzem z Wyżyny
Obudziłem się i – umarła – powiedziała A. Budzik zadzwonił kilka minut później. Wstaliśmy umyć zęby.
Do swojej kolekcji ludzieńków dopisuję drugą datę. Gałęzie rozchylają się w oczekiwaniu.
Nie będzie więcej domu nad wąwozem i dawno minionych słów: pozostaną bezdźwięczne.
Usłyszeli stukanie lasek. Ponoć ktoś przyszedł. Nie poznali kto zabrał oddech. Z człowiekiem umiera język.
O ile udało mi się zauważyć (trzy razy w roku w święta), nie lubiła patosu i topornej pobożności, lubiła koty i kolor różowy.
– Ale piękny dzień – stwierdziła Jo. Zdanie to należało do słownika pogrzebowego, jak kilka innych zdań, których używano przez całą ceremonię i jeszcze potem.
Kościół na wzgórzu był kościście zimny. Większość moich ludzieńków przychodziła tutaj. Czytałem zapiski o nich czynione ręką tutejszych proboszczów.
Wśród mszy ofiarowanych w intencji, odczytywał kolejny z plebanów, była ofiarowana od firmy Resurrectio – naszych grabarzy (to połączenie zostało ze mną na długo).
Potem już padało. Na cmentarzu i dalej. Jak jechaliśmy przez Piaski (tamtejsze Aljezur) i zatrzymaliśmy się na flaki najlepsze na Wyżynie albo i w świecie, lało okropnie.
Z Wyżyny na wyżyny nieba, Salvereginą ponad lessy. Zapis ponad ślad z metryki.
