dziennik 65/25

Piaski, Wyżyna, początek sierpnia 2025 r.

Kroniki małych miasteczek Wyżyny

1.

Znów siedzę w Piaskach na Lubelskiej i przyglądam się w skwarze małemu miasteczku (tutaj też). Mogłyby być takim Aljezur te Piaski, jeśli Wyżyna byłaby Oceanem. Domy nie domykają się, na przystanku podziw miejscowych budzi stary chevrolet. Jest godzina sjesty, a może po prostu w sobotnie popołudnia nikogo tu nie ma. Warsztat naprawy instrumentów muzycznych zamknięty na cztery spusty.

2.

Pani z Wieży zwierza się A. W komnacie za drewnianymi drzwiami jest gabinet głównej księgowej. Udajemy przelotnych turystów, nie zdradzając się z pamięcią starszą od pani.

Niedaleko za Wieżą był pawilon geesu z bochnami ciepłego chleba, gdzieś tu też I. w każdy piątek, gdy przyjeżdżali, kupowała wędliny: ulubioną roladę boczkową, nad którą zachwytów nie mogłem zrozumieć aż do czasu, kiedy podobną zacząłem kupować koło tramwaju. Kurczaki natomiast kupowała w Czajkach, parę kilometrów wcześniej i przyznam, że choć kupuję różne: owsiane i kukurydziane, ekologiczne i bio, smak tamtych, przyrządzanych przez I. pozostaje nieosiągalny.

Pod koniec lat siedemdziesiątych naczelnik gminy zaczął sprzedawać działki ze starymi domami, takimi w kolorze orzecha, posiadających dubletowe okna. Wśród nabywców byli I. i H., ich przyjaciele od brydża W., czy doktorostwo Z. Wplatali się więc w życie cichej wsi z widoczną z daleka Wieżą, zamieszkując w jej koloniach, z jednej strony zamkniętych lessowymi wąwozami, z drugiej otwierających się na Równinę Bełżycką (dopisane: uwielbiam podział Kondrackiego, uważam, że jest ważniejszy niż ten na województwa). W. zamieszkali w kolonii przed, można było do nich skręcić od kurczaków w Czajkach, I. i H. przy żużlówce, w długiej kolonii ulicówce noszącej nazwisko swego założyciela.

Te orzechowe domy odnawiali, zbierali cepeliowskie sprzęty albo zostawiali te porzucone przez ulegających złudnej nowoczesności dawnych mieszkańców. Zimą między oknami na wacie I. układała ogródki z suszków. Każdy przyjazd zaczynała od rozpalenia pieca i skomplikowanej gry szybrów, drzwiczek i fajerek.

Całe lata osiemdziesiąte i z połowę dziewięćdziesiątych moje soboty i niedziele dzieliły się na R. i na „wieś”. Jeśli zostałbym botanikiem albo zoologiem, z całą pewnością przyznawałbym, że to zasługa tamtych wyjazdów. Przy ścieżce na kompostownik kwitła tojeść. Na drogę wyskakiwał bażant. A śpiew, ten trel – opowiadam jako użytkownik specjalnej aplikacji – to była wilga, mówiła I., podkarmiając przychodzące z całej kolonii koty.

Pokazuję, gdzie skręca się na „wieś”; jedziemy tą tajemniczą szosą, którą w dzieciństwie nigdy nie pojechałem prosto. Z Równiny Bełżyckiej w kierunku Małopolskiego Przełomu Wisły.

3.

Kazimierz Dolny nie istnieje. Został zagryziony przez turystów. Kolejne rundy po leniwym i sennym miasteczku malarzy nie przynoszą odkrycia upragnionego parkingu. Zresztą samochody stoją tu prawie pionowo na skarpach, zaganiane przez kolesi w pomarańczowych kamizelkach. Dzieci ledwie dychają w spiekocie, niosąc lafufu i kapibary, którymi wypełniono drewniane stragany pełne chłamu z temu. Na środku rynku stoi miniaturowy posąg z Wyspy Wielkanocnej i sztalugi pacykarzy sprzedających portugalskie krajobrazy. Restauracje robią puf-puf, koguty nabywa się w automacie. Osy wpadają do różanej lemoniady.

2 Comments

Dodaj komentarz