
Stanisław Łubieński, Drugie życie Czarnego Kota, Agora 2025
Takiej książki potrzebowałem, takiego przewodnika po Warszawie. To, że miasto jest palimpsestem nie jest stwierdzeniem odkrywczym – utrzymywaliśmy jednak, że to historia zapisuje kolejne warstwy. W ten sposób opowiadać najprościej o mieście z ruin, w którym Muranów czy Starówka to odpowiedniki następujących po sobie numerów Troi.
Stanisław Łubieński opowiada o innym palimpseście: o kolejnych, dających się odsłonić, warstwach natury istniejącej w mieście, a czasem wbrew miastu. Odkrywa ślady lądolodu, pierwotnej puszczy (która okazuje się nielubianym przeze mnie Laskiem Bielańskim), roślinności wyrastającej ze wspomnianych ruin. Autor staje się uważnym obserwatorem a jego Warszawa rodzajem przedziwnego ogrodu, w którym nawet czas płynie w inny sposób. Pory roku dostosowane są do naturalnego rytmu, dlatego porusza mnie określenie Łubieńskiego Miesiąc Chruścików upamiętniające nadwiślańskie owady.
Nie dostrzegamy, bo nie umiemy nazwać. Ogranicza nas brak języka. Kiedyś na balkonie obserwowaliśmy bogatki i modraszkę, hamowaliśmy starania sroki by zamieszkać na naszym parapecie, w drodze na tramwaj odkrywaliśmy azjatyckie rośliny, kojarzące się z haiku. Niemniej cały świat owadów, większa część świata roślin i ptaków pozostawały dla nas zamkniętym ogrodem. Stanisław Łubieński nazywa, a to znaczy – otwiera jego bramy.
Ta morwa przy Forcie Bema. Latem jej delikatne owoce rozbijały się o chodnik. Tylko nieliczne dało się zebrać z niskich gałęzi. Miały w sobie starodawną słodycz. Przyciągały osy. Zniknęła, gdy budowali rondo, całkiem bez sensu, bo w tym miejscu ktoś zaplanował po prostu przesunięcie krawężnika. (Dąb Mieszko – wspomina o nim Łubieński – drzewo, które za każdym razem obserwuje K.)
Zaskakujące są zwłaszcza te miejsca na mapie miasta, w których nie spodziewasz się ogrodu. Ptasim rajem okazuje się Patelnia, odstręczający placyk przed stacją metra. Podobnie rozkwita roślinne życie na gruzach tytułowego „Czarnego Kota”, rozebranego pomnika brzydoty i upiornych lat dziewięćdziesiątych.
Stanisław Łubieński pisze przyjaźnie. Nie ma w nim nic z odpychającej maniery F. S., który wszechwiedzącym wzrokiem mierzy antropocen i wie jak powinni zachowywać się wszyscy wokół. W swoich wyprawach ku krańcom miasta jest znacznie ciekawszy od wędrującego po granicach Berlina Scratona, bo w przeciwieństwie do niego ma coś do opowiedzenia.
Myślę, że to, czym wypełnia kolejne rozdziały, nigdzie tego nie nazywając wprost, to zachwyt.
