
Franciszek wybiera się do nieba
Piękny był dzień, kiedy umarł Papież. Laliśmy się wodą a potem poszliśmy znowu spać. Śniło mi się, że zgubiliśmy się w Rzymie. R. napisał nagle, bo to on powiadamia o kolejnych zgonach (por. Elżbieta).
Nie było dzwonów ani płaczu. Rozmawialiśmy przy śniadaniu dalej o kotach.
W kościele napomknęli mimochodem po zmarłych z intencji. Wprowadzał modernizm – powiadają tutaj z oburzeniem.
Dawał nadzieję. Pisałem o nim z zachwytem przez pierwsze lata pontyfikatu, kiedy burzył mury i skostniałe układy. Franciszek z Lesbos, z Lampedusy, z umywania nóg w zakładach karnych. Mówiący innym językiem niż poprzednicy, cytujący cadyka z Kocka. Z pustego placu w czasie zarazy. Potem zawiódł tak jak zawodzą wszyscy. Reformy utknęły w zawiłościach procedur, wybuchła wojna, w której nie potrafił się rozeznać.
Umieranie w Wielkanoc daje pewność zbawienia – przywołuję jakąś starą formułkę. No, zobaczymy jak to będzie – dopowiadają w Pobożnie.
