
Wilgoć
Racławickie lat dziewięćdziesiątych z okna ikarusa, pryzmy twardego śniegu wymieszane z solą, bure błoto. Mijasz KUL. Przy fasadzie stoi tablica: wielkie białe litery na czarnym tle. WILGOĆ.
W sumie trudno zdefiniować lubelskość w tamtych latach przejściowych. Owszem ikarusy, ich dźwięk i zapach, dzwonienie szyb, chrobot przegubu, odrapane beżowo-szare Stare Miasto, tłumy na targu pod zamkiem, Hala Bronowicka, Jerzy Janiszewski w Radiu „Lublin”, Krakowskie, które jeszcze parę lat i stanie się deptakiem (będziemy brnęli jednego roku całą jesień, po szkole, przez jego budowę). I gdzieś czający się w tle – bo żyłem po uniwersyteckiej stronie miasta – upadek przemysłu, zapadanie się Tatarów i Kaliny, implozja fabryki samochodów i odlewni.
W tym wszystkim był teatr. Jeśli coś wyróżniało ten fragment prowincji, to mnogość teatralnych eksperymentów (och, „Dżuma” na zapleczu Poczty Głównej!), spośród których najważniejszym był ten z biało-czarnych napisów pod Kulem.
Scena Plastyczna KUL, autorski pomysł Leszka Mądzika była teatrem misteryjnym. Pozbawione ludzkich głosów przedstawienia rozgrywały się w ciemności, ciągle eksplorując ten świetlisty tunel, który rzekomo widzi się w chwili śmierci. Zresztą reżyser w wywiadach podawał jako główne źródło inspiracji swoje dziecięce wyprawy do prosektorium pobliskiego szpitala.
Nie szło się ot tak do teatru. Wchodziło się w celebrę, do Turnerowskiego marginesu, pomiędzy światy, a potem pozostawało się oniemiałym. A wszystko to, jakby się zastanowić, osiągano niezwykle skromnymi środkami, operując ciałem, światłem, wodą i dźwiękiem. Takie to było wtedy, w końcówce ubiegłego wieku.
Skoro nie mam fejsa, o tym, że Leszek Mądzik umarł, dowiedziałem się dzień później. Zaprzątałem sobie głowę czym innym i jego zdjęcie uderzyło mnie znienacka. Ciemna kotara obniżała się powoli i dotykała już czubka głowy.
