
Joanna Wilengowska, Król Warmii i Saturna, Czarne 2024
Starzejąc się stajemy się podobni do własnych rodziców. Przestaje to być zabawne, gdy obserwujesz kłótnię twojej mamy z twoim teściem i odkrywasz, że ani mamy, ani teścia nie ma w pokoju. Są ich dzieci, czyli wy.
Skąd taka osobista wstawka przy lekturze „Króla Warmii i Saturna”? Mam nieodparte wrażenie, że jest to zapis tego samego zjawiska. Dla Króla jest być może zu spät, na tron wstępuje natomiast królewska córka, dziedziczka warmińskiej mowy, tradycji i pamięci. Ta książka stanowi oficjalny akt sukcesji.
Mniej więcej w tym samym wieku, w którym rozpoczyna się nasza metamorfoza w swoich ojców i matki (szczęście, że nie w Opy i Omy), nabieramy ochoty, aby utrwalić umykającą przeszłość. To wtedy budzić nasze wzruszenie zaczynają fotografie buraków cukrowych (por. dziennik 61) i temu podobne. Szukamy dla przeszłości właściwego języka.
Regentka Wilengowska wynajduje taki język, układa go z zachowanych fragmentów, pucli, opowiadając baśń, która toczy się na jedenastym piętrze. W języku leży jej komparatywna przewaga, bo przecież o poniemieckim czytaliśmy już wiele razy i oswoiliśmy już cudzych dziadków z Wehrmachtu i masowe gwałty roku czterdziestego piątego (1), ale jeszcze nigdy w ten sposób.
I znowu zazdrość: jakbym chciał, żeby ktoś napisał tak o Wyżynie, jak o Warmii.
Przypisy:
1. Wbrew przyjętym od momentu wybuchu wojny tezom o przyrodzonej zbrodniczości niektórych narodów, Król nie rozróżnia pośród sołdatów Armii Czerwonej Rosjan od Ukraińców.

Częśc mojego wakacyjnego dzieciństwa i nastoletniości upływał w Stawigudzie a kościół w Orzechowie (przejazd przez ośnieżony las na Pasterkę był magiczny) i cmentarz Warmiaków czarowne. Tyle że drzewa wokół wycięli…
PolubieniePolubienie
Stawiguda jest dla książki kluczowa. I o wycinaniu drzew też jest
PolubieniePolubienie