
Rozdział II. Pociąg do Antwerpii
1.
Gra w pociągi niezależnie od mapy ma podobną mechanikę. Na torach układa się rzędy wagoników realizujących bilety. Niemniej każda wersja ma jakiś odróżniający ja wyjątek. Pasażer, który zbiera punkty ułożone w poszczególnych miastach na trasie, tunele, które wymagają wyłożenia trzech kart, byle nie w wybranym kolorze albo ufoludek z Roswell, który dodaje dziesięć punktów. W grze w pociągi z planszą Polski dodatkowa zasada jest całkiem zabawna. Premię uzyskuje ten, kto najwięcej razy opuści Polskę. Walczę o to, by uzyskać premię.
Belgijskiej wersji pociągów chyba nie ma, zresztą musiałaby być – jak wszystko tutaj – podwójna. Flamandowie jeździliby do Bergen, Walonowie – jak ja teraz – do Anvers.
W okolicy Malines, czy też Mechelen na pociąg spadło Morze Północne, rozmazując szyby. Bardziej słony i gęsty niż w głębi lądu. Następnego dnia z mojego, wziętego z hotelu, planu miasta najpierw odpłynęły nazwy ulic, a potem całe ulice.
2.
Pojawił się poeta. W sali pod wiszącym szkieletem wieloryba odpowiadał na pytania. Same ogólniki. Podziękował chyżo, bo spieszył do telewizji. Po nim z kolei wzięty publicysta, imigrant z Maroka, stwierdził, że Europa straciła atrakcyjność. Biorąc pod uwagę skład etniczny okolic, teza była dosyć kontrowersyjna. Jakimś sposobem wszyscy ciągnęli tutaj do neogotyckich kościołów zamienionych w domy kultury, opuszczonych beginaży z trójkątnymi ogrodami, w których ktoś dawno temu na ścianach pozostawił swoje modlitwy, do ulic z imionami królów, księżniczek i bitew.
Przez dwa dni mieliśmy się zastanawiać czym jest Europa. Pokazywano nam mapy, podawano wino, wygłaszano tezy fantastycznie patetyczne. Po czym w muzealnej kasie, pan spytawszy o kraj pochodzenia, westchnął Eastern Europe jakby z niedowierzaniem.
3.
Belgowie, tu nie ma różnicy, z Flandrii czy Walonii, lubią wybebeszać. Stare kamieniczki zamieniają w górę gruzów z nagą fasadą sztucznie podtrzymywaną przez dwa stemple. Hotel, w którym nocowałem, stał dokładnie w miejscu takiej wąskiej uliczki zapamiętanej sprzed siedemnastu jesieni, którą żydowskie dziewczynki w granatowych spódniczkach, córki jubilerów i szlifierzy, spieszyły do podstawówki.
Spotkałem je ostatniego dnia, zapuściwszy się w inną dzielnicę: była to dzielnica żydowskich kolarzy, którzy w deszczu – Morze Północne nadal spadało na głowę – nakładali na kapelusze foliowe worki.
4.
Autokary zabrały nas do muzeum. Burmistrz z konserwatywnej partii (och, znam dobrze takie zdania) przemawiał o naszych dzieciach i wnukach (sztuka to nie instagram, tylko to, co w sercach).
A na górze była ona, Madonna Fouqueta. Pisałem o niej kiedyś:
Że jest doskonała, niedostępna, zimna. Jak długoszyja gotycka madonna, budząca respekt i napełniająca lękiem.
Że jest w swej odrębności i izolacji nieludzko piękna.
Że jest figurą szachową. A ta rozgrywka jest bezwzględna: życie. A ona jest biała i koścista, śmierć.
Przeczuwałem więc to: mecenas zamówił ją, gdy Bóg zabrał mu żonę i syna. Opowiada kustosz.
Wiedział pan, że niebieskie anioły to serafiny a czerwone – cheruby? – dodaje. Dopiero wtedy z błękitu wydzieliłem twarze.
5.
Początkowo nikt nie śledził tańca w salach galerii. Dziewczynki w kolorowych sukienkach budowały żywe obrazy. Ale potem nadeszło rozstrzelanie powstańców i zamarliśmy. Dzieci biegły.
Ruszyliśmy za nimi do ostatniej sali. Dorośli zginęli, pozostały one śpiewające nad pobojowiskiem „Panie Janie” a potem ściągające rodziców za nogi. Cisza, za oknem wiosenna burza, grzmot.
Uczestnicy konferencji powrócili nad białe wino.
6.
Pani pilnowała Boga Ojca i aniołów Memlinga. One nie mają płci – powiedziała.
