Gdyby to była książka o Abruzji, Lombardii albo Sardynii, rzuciłbym ją po dwóch rozdziałach. Ale jest o Wyspie i to jedyny powód, jaki znalazłem, żeby ją dokończyć.
Liczy sobie około czterystu dwudziestu stron, z czego sama fabuła zajmuje jakieś trzydzieści. Wiele można byłoby wybaczyć, gdyby okazało się, że fabuła jest czymś zachwycającym. Tymczasem te trzydzieści stron to w skrócie dziejący się przez kilka dni odcinek telenoweli. Reszta to dodatki, na które składają się: opisy atrakcji turystycznych pisane jak na zamówienie (oto na przykład jedna z bohaterek przyjeżdża do Palermo i wybiera się na wieczorny spacerek. Narrator opisuje, co bohaterka widzi, ile kaplic liczy dany kościół i co przedstawiają mozaiki, a że sam tamtędy spacerowałem, dobrze wiem, że bohaterka robi kolejne kilometry, po to by sprostać wymogom autora a w hotelu nie poczuje nóg); fragmenty powieści historycznej pisanej przez innego bohatera, która przywodzi autorowi bloga na myśl jego nieletnią powieść o upadku Atlantydy (fragmenty zaznaczono kursywą, można spokojnie pominąć); zlepki słów z wyraźną radością wytwarzane przez Kostasa Hatziantoniou – po pewnym czasie postanowiłem co smakowitsze wynotowywać:
on był ogniem a ona świecą albo miasto błyszczy jak kobieta, która obudziła się radosna, nasycona miłością albo wiszące na ścianie lustro niczym szklana kula opowiadało o wakacjach albo napięte struny jej duszy były bliskie pęknięcia albo niebo wypuściło krople ze swej ołowianej głębi, itd.
Przyznajcie mi rację: dawno nie miałem do czynienia z czymś tak złym.
