Choć nie tak jak Jarosław, Maria Dąbrowska stała mi się na swój sposób bliska. Głównie przez to, że ja też z trudem zabieram się do pisania czegoś innego niż blog, a co więcej każdy z wymęczonych ostatnich wpisów (poczynając od recenzji książki ks. Hryniewicza) wydaje się być marnowaniem czasu Waszego i mojego.
Ot, na przykład wracam dziś z północy do Wa. Zrobiło się późno i ponoć Księżyc jest taki jak raz na siedemdziesiąt lat, więc wyglądam i widzę za oknem auta Księżyc nad równiną, nic zachwycającego. Nie mam szczęścia do zjawisk astronomicznych. (Nawet ten fragment, po wnikliwej analizie, okazuje się być jedynie powtórzeniem czegoś, co zapisałem w owym szczęśliwym roku dwa tysiące piętnastym).
Mógłbym więc opisać – tak sobie planuję – skąd wracam. Nawet notowałem co smaczniejsze urzędnicze kawałki z odwiecznym rozdarciem sosny jak u Żeromskiego, przepiękną figurą biurowej retoryki. Ale dochodzę do wniosku, zdaje się pod Mławą, że to również nie do czytania.
W końcu decyduję się na coś refleksyjnego: o Mickiewiczu i Słowackim, w nawiązaniu do czci, jaką otaczali ich starzy pisarze. Wtedy orientuję się, że skoro o czytanych książkach i Leonardzie Cohenie, nie mam właściwie nic ważnego do powiedzenia, to po co jeszcze będę sięgał po zmurszałe ciała z wawelskiej katedry.
Wracam. A. i Dziecko śpią. Idę do komputera i pół godziny piszę o Brazylii (i wcale nie bloga).
(14.11.2016)
