Zawsze bliżej mi było do badaczy niż do badanych. Och, od dawien dawna marzyłem o etnograficznych badań wśród urzędników, ale w tym zakresie, z wiekiem niestety ubywa mi badawczego obiektywizmu. „Wesela 21” to pierwsza książka, w której czuję się zbadany, chociaż nie osobiście.
Zastanawiałem się nawet, czy nie dodać jakiegoś zdjęcia z naszego wesela i opisać go w sposób, w jaki czyni to książka (wesele A. i autora bloga, sierpień 2006 r.), ale byłoby to chyba zbytnie odejście od recenzji w kierunku osobistym. Faktem jest, że epoka wesel w naszym życiu zbiegła się z epoką badaną w ramach „Wesel 21”. Zmiany są bardzo szybkie: w 2006 r. nie było jeszcze branży konsultantek ślubnych, choć Excel już pomagał w organizacji. Co więcej, dylematy i problemy, z którymi zmierzaliśmy się wtedy (alkohol na stołach, kogo zaprosić, gdzie urządzić) to dokładnie te same dylematy i problemy, o których opowiadają badani.
Bliskimi są ci przyjaciele, ci ludzie z naszego otoczenia, środowiska z którymi te kontakty utrzymujemy częste (s. 187). Podpisując się pod tym cytatem, okazujemy się być pokoleniem ponowoczesnym.
Oczywiście, czytałem wówczas van Gennepa (tutaj), ale nie pomyślałem nawet, że zaproszenia, suknia (wisi w szafie!), kieliszki i kwiatki mogą stać się eksponatami w muzeum etnograficznym. Dopiero dzięki „Weselom 21” zrozumiałem, że nasze wesele powinno być dla etnografa takim samym obrzędem jak aborygeńska inicjacja czy potlacz Kwakiutlów. Co z tego, że dla nas było wyjątkowe, jeśli wyjątkowość jest wpisana w jego istotę? Odświeżająca perspektywa, odrywająca etnografię do Kolberga i prowadząca do dworku w K., w którym na co dzień mieści się szkoła.