Dzwonię z rana do Lu. i od razu ta mgła, co w „Carte Blanche” pochłaniała trolejbusy, przedostaje się przez telefon tu. Zawsze to tak działa. Nagły atak lubelskości, który najlepiej zapić kawą (a dzisiaj, na dodatek, muszę mówić jaką proszę).
Wracam więc do „Carte Blanche”, gwoli wyjaśnienia, że kiedyś do odlewni na przedmieściach jechało trzydzieści sześć. To był taki poranny autobus, cały zaspany i ciężko mi go było nawet zobaczyć, chociaż mieszkaliśmy nieopodal pętli, bo odjeżdżał jeszcze przed wschodem słońca. Zresztą z wiekiem miasta maleją a tajemnicze autobusy stają się zwykłymi liniami, którymi jedziesz do pracy. Odlewnia była dużą buraczkową bryłą na horyzoncie. Kiedy M., która pracowała w biurowcu, po którego ruinach stąpają bohaterowie filmu (a ten biurowiec to był biurowiec jak setki innych biurowców z pilśniowymi drzwiami, szafkami na ubrania i długimi korytarzami, w czasach M., dosyć szczęśliwe – przynajmniej z opowiadań – miejsce), opisywała czasem niebotyczne hale, po których, pod sklepieniem, sunęły ogromne, jazgoczące dźwigi, wyobrażałem sobie jakieś monstrum. No a potem tę odlewnię ogarnęła mgła z Lu., i ona w tej mgle zupełnie zniknęła, rozpadła się na tysiące drobnych kawałeczków (gdy jeździłem do A., to za każdym razem spoglądałem na nią i widziałem, że znowu jest jej mniej). Potem trzydzieści sześć nie miało zupełnie sensu, aby jeździć przed świtem.
Tak sobie piszę, trochę wbrew A., która ostrzega: jeśli nie masz o czym pisać, to lepiej nie pisz. Ale w końcu życie to rodzaj narracji, nie? (26.02.2015)
