W czasach względnego pokoju, wojna jawi się jako coś niemożliwego. Przykładamy nasze moralne miary do okrucieństwa i wychodzi nam coś niesłychanego. Przecież to niemożliwe, bestie, nie ludzie. Ostatnio na przykład popularne roztrząsanie jest ile złego uczyniła Armia Czerwona w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym, jakby była niechlubnym wyjątkiem wśród wysoce etycznych innych armii. Najgorsze jest to, że to nieprawda.
Znowu, jak przy „Udręce życia”, ta niemiła konstatacja, że w odpowiednich warunkach, w gruncie rzeczy, zachowujemy się tak samo. Z psychologicznego punktu widzenia mieszkańcy narodowosocjalistycznych Niemiec byli tak samo normalni jak przedstawiciele innych społeczeństw w tamtym czasie (s. 48). Prowadzili wojnę w systemie odniesienia swojego, narodowosocjalistycznego społeczeństwa, co skłaniało ich, jeżeli zaszły takie okoliczności, także do działań radykalnie nieludzkich. Aby takie działania podjąć, nie trzeba być jednak – i to budzi zasadniczy niepokój – ani rasistą, ani antysemitą (s. 337).
Dlatego te wojny są tak podobne, praca żołnierza jest jak praca w fabryce albo urzędzie. W pierwszym wypadku liczy się liczba zabitych (a przy masowych egzekucjach pracowali także na akord!), w drugim – liczba złożonych krzeseł albo liczba pism. Kluczową rolę w tej ich pracy odgrywają wartości, które w czasach pokoju tak czcimy: honor i ojczyzna. (To też ostrzeżenie dla tych, co jakieś wartości zbyt fetyszyzują).
Kiedy czytam: strzelaliśmy do tramwaju, we wszystko, była zabawa na całego (s. 110), to zaraz sobie przypominam, co J. opowiadała o Sarajewie i o polowaniach na ludzi, idących po wodę albo chleb.
Znowu wraca refren: Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono. Z takim małym westchnieniem, żeby jednak nie sprawdzać.
