Marcel Proust, W cieniu zakwitających dziewcząt, MG 2014 (2)

(na zdjęciu: manuskrypt „W cieniu zakwitających dziewcząt” ze strony Biblioteki Narodowej www.bnf.fr, a dla chętnych tłity z Proustem: https://twitter.com/prousttweet).

Żołnierz wierzy, że mu będzie udzielona jakaś nieograniczona zwłoka, nim będzie zabity; złodziej – nim go złapią; wszyscy ludzie – nim umrą. To ów amulet chroniący jednostki – czasami narody – nie od niebezpieczeństwa, ale od obawy niebezpieczeństwa, w istocie od wiary w niebezpieczeństwo (s. 200). 

Moja krytyka zachwycania się Proustem wyrażona w poprzednim wpisie wynika z pewnej osobistej konstatacji. Otóż, mając lat siedemnaście lub osiemnaście, nie mógłbym się zachwycić „W poszukiwaniu straconego czasu”, gdyż sam wówczas uganiałem się za Gilbertą. Zupełnie nie miałem do tej sprawy chłodnego dystansu, pozwalającego na zniesienie obiektywnego opisu fizjologii i anatomii tego, co wówczas nazywałem „miłością”. Wyobraźcie sobie młodzieńca, który rozpaczliwie szuka uczuć, ba, czasem nawet pisuje wiersze poświęcone obiektom swoich uniesień, a jednocześnie jest chorobliwie nieśmiały, zamknięty w sobie, wciąż przeprowadza na stronach dziennika własną, amatorską psychoanalitykę. Jakże mógłby więc czytać Prousta, skoro jego samego dręczy niespełniony afekt do pewnej Gilberty, do której nie ma odwagi nawet napisać, ale potrafi godzinami wyczekiwać na przystanku autobusowym z nadzieją jej ujrzenia? Albo też szczerze wierzyć w to, że siła jego uczuć jest tak wielka, że Gilberta sama się zorientuje w swym nietakcie ignorowania ich w sposób ciągły i to ona napisze zachęcający list. Oczywiście była w tych uczuciach koszmarna natrętność, niepozwalająca owemu młodzieńcowi spokojnie zasnąć i każąca szukać ukojenia w dołujących piosenkach, była też, tak mi się wydaje, sympatia – gdy składałem wizyty – ze strony pani Swann.

Wiem, bardzo to głupie. Wiem, ale dopiero teraz. Kiedy rozumiem różnicę między afektem jako nietrwałym stanem emocjonalnym a miłością, która jest zupełnie czymś innym, do której afekt może być jedynie przedmową, wstępem, katalizatorem. Dopiero teraz mogę więc czytać Prousta, podziwiać kunszt tej prozy, nachylając się nad odczuciami narratora i patrząc na niego ze zrozumieniem, jakiego się nabiera wiele lat później.

Zresztą tak naprawdę moje wspomnienie Gilberty nie dotyczy jednej a wielu osób. Wielu Gilbert, które, w miarę jak upływa czas od tamtego punktu, który w rzeczywistości był czterema latami pełnymi rozmaitych odczuć, uczuć, pasji i rozczarowań, stają się tą jedyną Gilbertą. I na próżno recytowałbym ich imiona, zapisywałbym ich inicjały: nic mi nie mówią. Cała ich ważność, wieczność i niezapomnienie okazały się złudzeniem. Pojęciami, które – z uporem – moje uczucia, karmione literaturą, starały się wcisnąć mojemu rozumowi.

Dodaj komentarz