Z pamiętnika snoba:
Jakoś w wakacje zaszedłem po książkę do „Wrzenia świata”, gdzie gniazdują po kątach rozmaici literaccy snobi, książkowi dziwacy, i usłyszałem: ja to teraz czytam Prousta. Im bardziej jesteś ę-ą, tym bardziej go czytasz. To moja ulubiona lektura, oświadczają w rankingach. Jeśli filmy to Passolini, jeśli książki to Proust, jeśli, jeśli. Więc co się stanie, gdy ja również zacznę czytać? Ę-ą-ę-ą-ę-ą!
Proust doświadczalnie pokazuje to, co o czasie, a także o przestrzeni, napisał pół wieku później Antoni Kępiński.
Proust wymaga łóżka i herbaty, w najlepszym wypadku magdalenek albo chociaż szarlotki z kruszonką, takiej z prodiża w R. To nie jest gatunek prozy, który nadaje się do komunikacji miejskiej albo do czytania przed gabinetami doktorów, bo trzeba go smakować. Przeczytałem dwie strony na głos i dopiero wtedy poczułem ten efekt natężenia słów.
Bardzo ładne wymyśliłem zdanie: Zawsze jesienią czytuję Prousta. Teraz będę mógł go używać w odpowiednim towarzystwie, na przykład pokątnie we „Wrzeniu świata”.
