Dziennik (07/02/14)

Kiedy pani G. przychodziła do babci siadała zawsze w kącie za drzwiami, na moim ulubionym miejscu, gdzie można się było schować w fartuchach, szmacianych siatkach oraz, gdy się miało sporo szczęścia, odkryć schowane w kącie wędki. Otóż z panią G. miałem kiedyś pojechać do Ameryki.

Ponieważ wyjazd się oddalał, musiałem tę Amerykę sam wymyślić. Wymyśliłem więc sobie całkiem przyjemne małe państwo, w którym, o dziwo!, nie przyjąłem tronu, pozwalając sobie być tylko jego ojcem założycielem. Miałem cztery lata, potem pani G. umarła i nie mogliśmy razem pojechać do Ameryki. Państwo w mojej głowie przetrwało. Czasem kiedy stoję na przystanku i czekam na zimnie, obmyślam w moim państwie linie tramwajowe: tramwaje są żółte i zawsze na czas.

Jeśli byłem choć trochę geografem, to na pewno geografem politycznym. Państwa mnie fascynowały. Dorysowywałem je na wielkiej mapie z flagami, która wisiała za drzwiami w moim pokoju. I całkiem rozumiem autorkę „Atlasu wysp odległych”, której państwo nagle zniknęło. Mnie też bierze zaduma, gdy odnajduję przedmiot made in GDR albo made in Yugoslavia.

Wciąż się martwię. Patrzę z niepokojem, raz na Sudan Południowy, raz na Sarajewo. Za to wieczorem wyjeżdżam do Ameryki, do której nie udało mi się nigdy zabrać pani G.

1 Comment

Dodaj komentarz