Trzysta siedemdziesiąt jeden tysięcy dwieście trzydzieści kilometrów jest ode mnie Księżyc – podpowiada mi mój nowy telefon (ten, co wie wciąż więcej o mnie niż ja o nim).
W deszczu tylko patykowate nogi wystają spod parasoli. Tudzież kawałki mężczyzn, srebrne zęby, złote wargi, nieobecne piersi. Miasto namokło jesiennie. Ale kilka godzin wystarczy, by zewsząd zbiegli się Japończycy. Będą nad piwem raczyć się Mickiewiczem.
Śni mi się, że nie potrafię wyjechać z ośnieżonej stacji benzynowej. Strzałki są tak narysowane, że zawsze wjeżdżasz pod prąd. W dodatku ktoś mi zarzuca, że na moim blogu nieobiektywnie piszę o filmach z Ameryki Południowej. (A A. mi mówi – już na jawie – żebym o tych snach już może nie pisał.)
