(Dwór Droblin, 3 maja)
Spóźniłem się, bo recenzja na blogu o reportażach zdążyła się już pojawić. Dzięki temu mam z kim dyskutować. Bo mi, akurat, najbardziej w opowieści z Hiszpanii podobał się styl.
Właściwie od pierwszych stron (i świetnej wstępnej opowieści z połyskującymi oczkami królików) narracja unosi czytelnika. To nie jest reportaż, raczej zbiorek opowiadań z gatunku realizmu magicznego. Miasta pośrodku niczego z nastaniem zmroku zamieniają się w sceny zdarzeń niezwykłych i jakby wyjętych z zupełnie innego porządku. To, co widzisz, nie jest tym, co możesz zobaczyć.
Czy brakuje fotografii? Dzięki tej narracji – nie. Pełna synestezja, tekst pozwala zobaczyć, usłyszeć, powąchać.
I autorka nie udaje, że wie lepiej. Znużyły mnie już amerykańskie narracje z wszechwiedzącymi reporterami. Nie, ona czuje, że jest obca i że nigdy nie zrozumie, o co chodzi naprawdę. Bliska jest mi w tym poczuciu niewidzialnej ściany, która dzieli mnie – turystę, obserwatora, przechodnia od nich – mieszkańców Rzymu, Barcelony, czy małych – jak w „Pyle z landrynek” hiszpańskich miasteczek.
(Co robię na południowym Podlasiu? Czy tak jak autorka książki nie chciałbym zobaczyć czegoś wyjątkowego, ukrytego za zwyczajnością?)
