W niedzielę wieczorem piekliśmy kaczkę.
Żeby więź jakąś ze zwierzęciem nawiązać nadaliśmy jej imię.
Jarek. Pierwsze, lepsze skojarzenie a już więź.
Więc natarliśmy Jarka majerankiem.
Bardzo się o Jarka bałem wczoraj.
Że on na tym balkonie w śnieżycę.
A jeszcze bardziej, że rozdziobią go kruki, i wrony, i A. wróci głodna po angielskim, a tu Jarka ni śladu.
Biegłem więc z autobusu.
Płatki w oczy.
Jarek, Jarek!
Czekał. Przyniosłem go z balkonu, zziębnięty bardzo, nastawiłem piekarnik. A. napisała esemesa, że będzie za pół godziny.
(Nie obawiajcie się. Polityka na ten blog długo nie wróci.)
