Naczytałem się Muratowa, Mikołajewskiego (świetna, prześwietna „Rzymska Komedia”), dzienników Iwaszkiewicza i mimo to wciąż przed Rzymem stoję bezbronny.
Ile go już było? Kwiecień 2005, lipiec 2008, marzec 2009, maj 2010. Każda podróż ma być dokończeniem poprzedniej.
Im bardziej staramy się utrwalać, nadawać nieśmiertelność poprzez zapiski, zdjęcia, kolekcje, tym bardziej teraz nam umyka, tym bardziej znika. Jakby boleśniej pokazując nieskuteczność naszych działań.
Dzień 1. Autobus jedzie via Transpontina. Tutaj dom, gdzie zmarł arcybiskup Józef. Niczym się nie wyróżnia w turystycznym hałasie: naprzeciw pizza całą dobę. Przystanek: jacyś z plecakami wysiadają, jakiś ksiądz wsiada. Codziennie prawie mijamy ten budynek w dzielnicy, której niebytem zachwycają się przewodniki („Nie ma już prawdziwego Borgo”).
Dzień 2. Święta Kandyda leży w różu przy Piazza del Popolo. Może w Matce Boskiej od cudów nie ma żadnego Caravaggia (którego uwielbiają przewodniki), ale jest różowa woskowa święta i Matka Boska jak na majowe.
Trafiamy wreszcie na placyk, o którym pisał Iwaszkiewicz, że ładny widok. Kelner namawia na pizzę, która tylko w miarę dobra. Skutery zasłaniają widok a sąsiednia restauracja zamknięta. Może widok z hotelu, którego tu już nie ma, tak mu się podobał? Autobus elektryczny przejeżdża dwadzieścia centymetrów od ogrodzenia pizzerii.
Tego dnia postanowiliśmy, że będziemy kolekcjonować świętych. Historia Kościoła, ta dobra i ta zła, skupia się w Rzymie. Jest święta Katarzyna ze Sieny i jest odrażający przepych Barberinich i im podobnych. Za dużo architektury, za mało wiary. Kościoła św. Augustyna nie było w planie. Po drodze przypadkiem: piękna Matka Boska od szczęśliwych porodów, do kolekcji: święta Monika.
Dzień 3. Barberini. Przychodzimy do galerii zanim zbiegną się szkolne wycieczki. Jest spokój i od razu Trecento.
W „Zdjęciu z krzyża” Marteena van Heemskercka najbardziej erotyczna z Marii Magdalen. Bardziej erotyczna niż Scarlett Johansson (i ja to piszę!) Z „Kąpieli Betszeby” Zucchiego spoglądają na nas nagie kobiety o posturze mistrzyń kulturystyki. Arcydzieło do podziwiania i komentowania szczegółów: „Parki” Sodomy. Zwróćcie uwagę na królika.
Borghese po Barberinich już tak nie zachwyca (mówię coś wbrew przewodnikom). Stoimy przed „Ostatnią wieczerzą” Bassano. Apostołowie dyskutują, kłócą się, jedzą. Tylko Chrystus jakoś nikomu niepotrzebny, w tle. Metafora polskiego Kościoła?
„Apollo i Dafne” Berniniego.
Dzień 4. W bazylice św. Agnieszki (do kolekcji Agnieszka i jej siostra) pani przewodnik od katakumb bardzo się nudzi. Tutaj turyści już nie dojeżdżają trolejbusem. Dzielnica jest rzeczywiście inna od naszych Prati: mniej tłoczna, mniej hałaśliwa. W restauracji z makaronami „A Casa di Alice” sami mężczyźni. Pora obiadu, wino.
Za każdym razem coś nowego, coś, co trzeba będzie dokończyć, jeszcze raz się przyjrzeć.
Dzień 5. Moim ulubionym wzgórzem jest Celiusz. To się nie zmienia. Ale na Trastevere jest już inaczej. Nie ma już spokoju, nie ma swojskości. Trastevere jest już zadeptane, turystyczne. W lokalnej pizzerii wieża Babel. Ulubiona kawiarnia stała się „American Bar”. Tylko św. Antoni nadal taki sam.
Koty wygrzewają się na Cmentarzu Protestanckim.
Dzień 6. Wysiedliśmy w miasteczku, prawie wiosce, na wzgórzu, Subiaco. Sennie jeszcze, chociaż słońce wysoko. W barze pod nazwą „U Borghiów” wypiliśmy siekierę espresso. Mężczyźni grali na automatach, kobiety szły na zakupy. Turyści tutaj jeszcze nie dotarli.
Jest więc bar u Borghiów, w którym sprzedają ojciec z synem, a potem droga schodzi ze wzgórza. Chrystus ma przy ulicy średniowieczne usta. Na samym dole szosa z drogowskazem „Roma”.
W klasztorze nad miastem freski oniemiające. (Przewodniki nawet się nie zająknęły i dobrze: gromadka Amerykanów i gromadka Niemców nie przeszkadzają. Jesteśmy prawie sami.)
Dzień 7: Do EUR przewodniki zniechęcają. Cóż za monumentalizm i znów nie ma Caravaggia! A jednak jest coś w tych ogromnych przestrzeniach: Benito Mussolini na chwałę Apostołów wznosi. Niebezpieczny patos w architekturze przypomina niebezpieczny patos w mowie i myśli. I tak samo jest pociągający.
Wielkie słowa, szerokie perspektywy, rzędy białych kolumn, defilady, muskularne posągi, masowe egzekucje. Król Leopold dobrze czułby się na piazza Marconi.
Dzień 8: W kościele karmelitów pierwsza komunia. Obrzęd prosty, bo i dzieci tylko siedmioro. Nie ma kwiatów dla proboszcza i jakoś więcej w tym liturgii i wiary. W ławkach libańscy księża, Afrykanin, taki jak ci, co sprzedają torebki, Hindusi, my. A więc w tej prostocie okazuje się być powszechny.
Chrześcijańska nadzieja nie mieści się w tych opasłych barokowych murach, tylko w skromności.