Z filmowymi biografiami jest tak, że albo skupiają się na jakimś wycinku, temacie, wątku i drążą go udanie lub nie albo też starają się namalować fresk: w dwóch godzinach zmieścić czyjeś życie. W przypadku „Lady” przez pierwsze pół godziny wybór tego drugiego rozwiązania uważałem za wadę, przez resztę czasu – już się nie zastanawiałem, po prostu podziwiając bohaterkę. Gdy porównuje się zdjęcia dokumentalne i filmowe sceny (np. z wręczenia pokojowego Nobla), widać jak bardzo precyzyjnie obraz odtwarza rzeczywistość.
O Aung Sang Suu Kyi wiedziałem nieco, mimo że wciąż nie mogłem zapamiętać jej imienia (polecam artykuł w angielskiej Wikipedii szerzej omawiający tę kwestię), natomiast Michael Aris był dla mnie postacią kompletnie nieznaną, więc już w pierwszych scenach zdziwienie mnie naszło.
Jest „Lady” filmem miłosnym: o tragicznym wyborze między miłością swojego życia a miłością do ojczyzny, opowieścią o powinności. W gruncie rzeczy to też bardzo patriotyczny film.
(A jakby tak z kina wyjść na Krakowskie i zapytać ludzi, czy słyszeli o Birmie. Obawiam się, że nie wiedzą, nie słyszeli. Nie tu giną.)
(3,5/3,5)
