Szczerze powiedziawszy, ostatnie wydarzenia z życia polskiego Kościoła: czynne poparcie jednego z kandydatów na prezydenta, pielęgnowanie tradycji narodowych zamiast religijnych, zgorszenie siane na Krakowskim Przedmieściu, moje życie duchowe doprowadziły do rozedrgania.
Ratunku szukam w lekturach. Powtórzyłem „Tischner czyta Katechizm”, zakupiłem u wysyłkowych karmelitów nieco mistyków hiszpańskich, wreszcie natknąłem się na „Dotknij ran” Tomasza Halika.
Rzeczywiście, „Dotknij ran” jest balsamem na rany zadawane przez polski Kościół części wiernych. Halik pisze o tym, co w religii najważniejsze, zdecydowanie odrzucając perpektywę Głodziów, Dzięgów i Dydyczów. Porównując sytuację Kościoła w Polsce do dziejów historycznych, nie da się uniknąć skojarzenia z czasami Konstantyna (ten sam zdradliwy mariaż władzy świeckiej i duchowej).
Halik – w tym bardzo mi jest bliski – Kościół pojmuje jako zbiór otwarty. Docenia i myśl Lutra, i Nietzschego. (Jakże to różne od sfery intelektualnej polskiego Kościoła, gdzie jedynym znanym myślicielem jest Jan Paweł II.)
Zwraca uwagę na krzyż i jego teologię. Krzyż jako narzędzie Zbawienia. Tylko Chrystus.
Piękne słowa dotyczące roli ateizmu. Tak sobie kiedyś pomyślałem, że niebo ateistów jest pełne. I że wartością człowieka, co potwierdza Halik, nie jest liczba wyklepanych różańców i przeklęczonych litaniogodzin.
Wreszcie, wizja Kościoła. Może rzeczywiście za często o Kościele myślimy w kategoriach nieskalaności. A tymczasem on jest ludzki i poraniony, dopiero Jeruzalem niebieskie ma być Kościołem bez zmazy.
(Doskonała psychoterapia.)
