Dzisiejsza doskonała homilia metropolity lubelskiego to głos wołającego na puszczy. Konklawizm w państwie zwyciężył. Kościół wmieszał się w narodowo-katolicki folklor, bo – co tu dużo ukrywać – hierarchów o szerszych horyzontach ze świecą szukać. Jeden Życiński wiosny nie czyni. Raczej jako wyjątek potwierdza przykrą regułę.
Homilia w Wąwolnicy zgadza się z moimi intuicjami. Traktowanie krzyża jako symbolu męki prezydenta jakiegoś państwa obraża chrześcijan. Tak jakby znosiło tę jedyność i wyjątkowość Tej Jedynej i Wyjątkowej Męki.
(Krótka kwerenda w tzw. blogosferze świadczy jednak o tym, że dla osób określających się katolikami lub nawet ich prawdziwą wersją, nie stanowi to szczególnego problemu. Przecież katecheza w szkołach jest od dwudziestu lat, więc wiemy lepiej, nie?)
Głos Życińskiego jest głosem zupełnie samotnym w polskim Kościele. W jednym z numerów najbardziej poczytnego tygodnika katolickiego biedna, nieszczęśliwa kobieta, która się przywiązywała do krzyża jest, bez ironii, określona jako nowa Joanna d’Arc. W wydanej nakładem redemptorystów broszurce, śmierć prezydenta uznawana jest za wypełnienie tajemnicy fatimskiej, która rzecz jasna dotyczy Polski (bo to my jesteśmy narodem wybranym – taka drobna narodowa pycha nie szkodzi przecież wiecznie przegranym.)
Gdyby myślących członków episkopatu było więcej, krzyżem (nomen omen) by się kładli, byle jak najszybciej oderwać się od skojarzeń Kościoła z samolotami, władzami i wynikiem wyborów. Wolą oni jednak pisać niezrozumiałe panegiryki na cześć katechezy w szkole, z ginekologiczną precyzją zajmować się in vitro oraz oceniać publicznie cudze sumienia.
(Marzy mi się też państwo, którego prezydent nie zapewnia publicznie, że zaczyna działania z błogosławieństwem Matki Bożej. Wolałbym, żeby zaczynał z umiłowaniem Konstytucji.)
Post scriptum: Encyklopedia katolicka (tom 2) definiuje błogosławieństwo jako „uzyskanie przychylności Bożej”. Bożej, nie Maryjnej.
