
Oglądanie filmu o cudzej młodości (cudzej, niecudzej, ale zawsze młodości) może być traumatyczne, zwłaszcza gdy doszło się do wniosku, że wszystko mija i cały poprzedni dzień słuchało się różnych wykonań „Pawany na śmierć infantki” Ravela.
Jednakże realizm „Wszystko, co kocham” jest mi bliższy od wysublimowanych obrazów, które artystyczne są, ale zioną jakimś zakłamaniem (wyjaśniam, że piję do „Rewersu”). Do wysublimowania obrazów w filmie Borcucha zastrzeżeń, zresztą, nie zgłaszam. Co więcej, film ten bliższy mi jest też od mojego ulubionego czeskiego filmu „Pod jednym dachem” (tu i tam temat podobny), bo prawdziwszy (w moim odczuciu) jest i nie skrywa smutku za maską humoru (a to ważne dzisiaj, por. pierwszy akapit).
W dodatku, w nieustającym plebiscycie, tym razem w kategorii „Najładniejsza scena miłosna dziesięciolecia”, epizod na wydmie jest zdecydowanym zwycięzcą.
(4,0/4,5)