Jak się czuję po wczoraj? Fatalnie.
Po pierwsze, to mi wstyd. Zwiedziony na pokuszenie byłem. W konkursie wystartowałem wbrew temu, co na tym blogu głoszę (a głoszę niechęć do manipulacji i podbijania bębenka). Sam się, w dodatku świadomie, częścią machiny stałem, częścią cudzej relacji. Swoje czytelnictwo podniosłem (inna sprawa, czy to na pewno czytelnictwo? por. poniżej), sprzedając swoją blogową tożsamość. („Dziś w ziemię uderzy planetoida. Weź udział w konkursie na najlepszą blogową relację z zagłady. Twojego bloga niestety nie zdążymy już opublikować.”)
Po drugie, relacja z czytelnikami to taka intymna więź (nieco wirtualna, ale zawsze). Możesz się bawić słowami, dopieszczać metafory, bo wiesz, kto cię czyta, wiesz, że możesz powiedzieć więcej, bo stoi za tobą ta cała trzyletnia już historia słów lepszych i gorszych, marnych i niezłych. I ona cię usprawiedliwia, nawet jak napiszesz najgorsze farmazony. Przyjemne, więc, jest takie poczucie. Jeśli przeczyta cię nawet pięć tysięcy osób, to i tak dla nich jesteś jeszcze jednym niestotnym tekstem. Komentarze przestają być dialogiem, a służą do wygłaszania pochwał, bądź nagan. Niewielu decyduje się na jakąś rozmowę – jak choćby ten anonimowy czytelnik, który napisał, że „ch.. mi w d..ę” (z uwagi, że napisał bez kropek i z błędem, komentarz skasowałem).
Po trzecie, dla mnie blog to forma literacka, to pewien wybór estetyczny. Pisanie oznacza dobór słów, metafor, szukanie nawiązań (jak choćby ta fraza z „Wesela” wczoraj). Zabawa literacka daje przyjemność, tylko gdy ten/ta z drugiej strony monitora potrafi również konwencją się bawić i ze słów czerpie przyjemność. (W związku z tym bardzo wdzięczny jestem stałym swoim Czytelnikom/czkom!) Wczorajszy eksperyment przekonał mnie, że dosłowność jest dla autora zabójcza, a w nas coraz więcej tej dosłowności. Powiedzmy szczerze: na naszych oczach giną metafory.
(Kończąc tę przydługą analizę, obiecuję prawdziwą poprawę i wyskoków temu podobnych powtarzać nie będę).