(Myślałem, że gdy tytuł zaczyna się od „mała”, to dobrze świadczy o filmie, bo „Mała miss” była naprawdę warta obejrzenia. Ale niestety – jak przekonałem się w pachnącym wilgocią i pastą do podłóg, kinie w miasteczku niedużym – „Mała Moskwa” już niekoniecznie. Dodam jednak od razu, że tragedie romantyczne cenię bardziej niż takież komedie.)
Film składał się ze stereotypów narodowych (wrażliwi i bohaterscy Polacy, bezwzględni i w gruncie rzeczy naiwni, a co więcej opłakujący Gagarina, Rosjanie, pobożni i przez to w jednej ze scen do śmieszności doprowadzeni Ormianie), że o płciowych nie wspomnę. Jeśli pokazywano oficera KGB, to koniecznie ujęcie zaczynało się od ogromnego portretu Dzierżyńskiego. Czołowy amant filmu sypał banałami (i w tej roli widziałbym raczej Zbigniewa Buczkowskiego w młodości) i mimo tego, że służył w wojsku, miał mnóstwo wolnego czasu. Z uwagi na to, że miłość bywa irracjonalna, nie wspomnę, że film dość radykalnie uprościł relację między parą głównych bohaterów. Dodam tylko, że do montażu też mam zastrzeżenia.
(Jedynym powodem dla którego nie chciało mi się wychodzić z kina był mróz za jego drzwiami.)