wtorek rano. taki mróz. marzyłem o popękanych torach, poważnych nieplanowanych przestojach i opóźnieniach. wprawdzie ja tylko dziewiętnastką, trzydzieści trzy lub siedemnastką (z przesiadką), a nie dalekobieżnym, ale. wszystko po to, abym na trzydzieste szóste piętro trafił jak najpóźniej. jak najdalej. wcale.
stanęły w cztery strony świata. cztery tramwaje małej apokalipsy. była ósma trzydzieści. otworzyły się drzwi dziewiętnastki, trzydzieści trzy lub siedemnastki (z przesiadką). kino femina. to całe śmieszne towarzystwo w czapkach, szalikach, futerkach, rękawiczkach, mufkach wypadło sznureczkiem na południe, północ, wschód i zachód.
tory nie popękały. trakcja nie wytrzymała. staliśmy w mroźnym słońcu. nadjeżdżał przepełniony autobus. starszy mężczyzna obok szepnął z przejęciem: „wszystko, żeby upodlić naród polski”.
(po dziewiątej byłem znowu na trzydziestym szóstym piętrze)