chcąc nie chcąc, zaliczony zostałem do szerokiego grona latynoamerykanistów amatorów. latynoamerykanistów biurkowych, podobnych do etnografów biurkowych, takich jak dajmy na to Frazer. mówiąc wprost, Ameryka Łacińska jest dla mnie tworem imaginacyjnym. zresztą latynoamerykanistą zostałem nieco z przypadku (nie, nie poślizgnąłem się na skórce od banana wpadając do pokoju mego przyszłego promotora w czasie zaprzeszłym). nigdy nie pociągali mnie tamtejsi mocni faceci w mundurach (podczas gdy jeden z prezydenckich ministrów pociąg taki nieodparty czuł i aż jednego schorowanego staruszka w wytartym mundurze odwiedził. Matkę Boską mu zawiózł. rozczulili się razem, że komuniści bez tortur nie ćwierkają.)
celem tego przydługiego wstępu jest wyjaśnienie motywów, dla których ja – latynoamerykanista amator z obrzydzeniem przyglądam się reakcjom prasy oraz zwolenników czwartej republiki na wyjazd pierwszego ministra w Andy. wyśmiewanie najwyższych odznaczeń, karykatury strojów tamtejszych mieszkańców, umniejszanie kontynentu, który całkiem spory (przynajmniej – dla mnie biurkowego latynoamerykanisty – na mapie) jest. jakby mieszkańcy w większości nizinnego kraiku na wschód od Europy a na zachód od Rosji czuli się przez to lepsi. jakby – dajmy na to – Matka Boska Częstochowska miała moc większą od Matki Boskiej z Guadalupe. Przykry, zaiste przykry, lokalny szowinizm mało znaczącego etnosu znad Wisły.
(Cóż mi zostaje? Ja – latynoamerykanista amator staję się Rejtanem. Przez biurko swe się rzucam i krzyczę, cyfrowo oczywiście):
Ręce precz od Chile! Ręce precz od Peru!