W kinie było parę osób. Taki mały czas jakiś. Janda świetna jak zwykle.
Zawsze ta gmatwanina wyrazów była dla mnie mironczarnią. Film mnie olśnił. Choć w łazience z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku dojrzałem pastę „Colgate” z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Tylko w tym mieście można go naprawdę odczytać, na tych ulicach, w tych autobusach, na tej Saskiej Kępie (pomyśleć, w tym samym czasie na Grochowie w depresję wpadał wielki mój E.S.)
Księżyc zawisł nad Siekierkami, chcąc je zbombardować światłem. Tak sobie myślałem patrząc z tramwaju na moście. Wróciłem, usiadłem, przeczytałem:
stamtąd siekierki
Gąszcz.
Deszcz.
Dreszcz.
Szum.
Tłum.
One nie rąbią.
One nie robią nic
w tym
one robią, dymią
one nas
ocieplają
oświetlają.
(A naprawdę oczarował mnie balladą z mojej ulubionej Dukli, spod cienia Cergowej, z kościoła parafialnego w różowym rokoko: „duklą amaliową”, zresztą w filmie w całości prawie przytoczoną.)
