Lubiłem pokój ze skórzanymi sofami i platana za oknem.
Lubiłem śnieg z deszczem, diabelskie koło i stragany przy św. Katarzynie.
Lubiłem rozpoznawać okna kamienic w drodze na plac Flagey.
Lubiłem równe rzędy lamp w alei Moliera, prowadzące do placyku, gdzie sikają psy.
Lubiłem wędrowanie po starych uliczkach nieznajomych portowych miast.
Lubiłem tory tramwajów przecinające secesję i zgiełk afrykańskich ulic.
Lubiłem oglądać puste kościoły i dziwić się ich ciszy.
Lubiłem wraz z Afrykanami, Polakami i Magrebczykami robić zakupy w supermarkecie wracając z pracy.
Lubiłem pomnik Alberta i czekającej Elżbiety.
Lubiłem cytrynówkę, piosenki Abby i rozmowy o Hannah Arendt.
(Dopiero z perspektywy widać, że wątki o nowych imionach wplątały się w moją opowieść, przyłączyły się na dwa miesiące, by zgrabnie się wypleść w grudniową sobotę około godziny dwunastej.
A mój wątek się w ich opowieści wplątał. W listopadzie, w mieście na literkę B.)