
Marta Madejska, Ostatni gasi światło. Przypowieści o tranaformacji, Czarne 2025
Wiosną (chyba) dziewięćdziesiątego roku, po wiadomościach albo może przed, pojawiali się na ekranach telewizorów siedzący w fotelach wielcy aktorzy tamtej epoki i recytowali patetycznie jesteśmy wreszcie we własnym domu. Pamiętam spośród nich Aleksandra Bardiniego, z jego perfekcyjną wymową, ale nie mam pojęcia o co chodziło w tej akcji (zapewne o pieniądze): dla mnie był to refren transformacji.
Nie dotknęła nas szczególnie. Nie należeliśmy ani do tych, którzy stali się jej ofiarami, ani do zwycięzców. Dokładny środek środka. Wsłuchany w podniosły monolog, wierzyłem, że wolność wymaga ofiar. Najpierw padł Ursus, potem Fabryka Samochodów, następnie wiele innych pomniejszych, w końcu Cukrownia. Całe dzielnice – jak Tatary – pogrążały się w niebycie. Koszty społeczne, mówiło się, są konieczne, profesor Balcerowicz, otaczany nimbem nieomylności, przewidział to także.
Po aktorach, w telewizji zagościł Tischner czytający katechizm. Była to wspaniała audycja i dopiero z oddalenia dostrzegam, jak bardzo oderwana od świata realnego. Żyliśmy bowiem w Rzeczpospolitej Klerków, wyobrażonym inteligenckim państwie, zupełnie nie biorąc pod uwagę, że koszty społeczne to eufemizm, a gdzieś pod spodem światłej republiki istnieje ból, beznadzieja i totalny upadek. Nikt go nie chciał dostrzec i chyba po raz pierwszy donośnym głosem wykrzyczał to Lepper, którego mieliśmy za błazna.
Z jednej strony, jak pisze Marta Madejska w złym tonie byłoby powiedzieć „ponieśliśmy koszty ludzkie”, bo oznaczałoby to zbliżenie się do narracji totalitarnych, które otwarcie wymagają ofiar (s. 219). Z drugiej – zastępy badaczy i badaczek od lat próbują wyjaśnić bezprecedensowy kryzys umieralności w Europie Wschodniej podczas przejścia od socjalizku do kapitalizmu, który nastąpił między 1989 a 1995 rokiem (s. 227).
To, że nikt nie zauważył lub nie CHCIAŁ zauważyć jest zupełną katastrofą etyczną końca XX wieku w Polsce. Obok skrajnej nędzy, powstawały bowiem ogromne fortuny, zrodzone – w dużej mierze – z nieuczciwości, pogardy wobec bliźnich i odrzucenia godności człowieka. Tischnerowska etyka solidarności przegrała z ideałem człowieka interesu „od właściciela szczęk [rodzaju składanego stoiska] na targu do milionera”. Ile razy po drodze trzeba było dokonać działania moralnie niewłaściwego. A jeśli ktoś ma wątpliwości, co do katastrofy etycznej, powinien zaznajomić się z historią łowców skór.
Wygodnym unikiem stosowanym przez polityków i publicystów jest idea nieciągłości. Na jednej z ostatnich sejmowych komisji obecna opozycja, tu akurat jednym głosem mówiąca z obecną władzą, udowadniała, że PRL nie była państwem, a raczej terenem okupowanym, bądź republiką radziecką. Pozwala to w łatwy sposób przekreślić wszystko, co działo się przed 1989 rokiem.
„Ostatni gasi światło” pisane jest wbrew narracjom nieciągłości, opowiadając o peerelowskim systemie socjalnym, żłobkach i przedszkolach, mieszkaniach zakładowych, klubach i ogródkach działkowych, ośrodkach wczasowych, opiece zdrowotnej, wreszcie o godności – wszystkim tym, co setkom tysięcy osób odebrała – prowadzona w ich imieniu – transformacja.
Choć w „Tajnym dzienniku” B. było dużo więcej umierania, reportaż Marty Madejskiej, miejscami nierówny, jest dużo smutniejszy. Co jakiś czas muszę robić przerwy, jak mi się zdarza przy czytaniu literatury holokaustowej, żeby odpocząć od napięcia, które w nim rośnie.
