dziennik 74/25

Piero della Francesca, Narodzenie (fragm.), ok. 1480, National Gallery, Londyn, źródło: facebook .com

Wrzesień zwichnięty (reportaż)

W poczekalni SORu dla dzieci telewizor nadaje kolejne odcinki „Było sobie życie”. Jedna z ulubionych melodyjek i jak w eurowizji spis kolejnych stacji. Mało kto ogląda. Wszyscy tutaj – licząc od najmniejszych – mają swoje telefony, swoje bajki albo gry.

SOR jest do bólu (dosłownie) uporządkowany. Numerki jak na poczcie, odczytywane sztucznym głosem. Korek raz tworzy się w rejestracji, raz na triażu, czas oczekiwania do lekarza jest średni, to znaczy fałszywy. Sześć-osiem godzin – mówi lekarka w różowym. Kostki mają priorytet niski, ale nie najniższy. Oprócz kostek są jeszcze kolana i zawieszone na zawiązanych przez rodziców temblakach ręce. Małe dzieci płaczą. Jest gorąco i nie ma co jeść. Ci od kostek się wyróżniają, zanim znajdą wózek, wskakują na SOR na jednej nodze. Najpierw Dziecko, za jakiś czas starsza dziewczynka, której tata niesie prowiant w torbie biedronki.

Każdy ma numer. Nasz to 597. 603 też jest z kostką: najpierw siedzi z nim mama i starsza siostra w czerni ze skorpionem na brzuchu. Wyłapuje ją wzrok wchodzących. Potem zmieni je ojciec, krępy gość w bejsbolówce. Niebieskie paszporty byłyby bez kolejki – rzuca, ale nikt nie podejmuje tematu. Biorąc pod uwagę, liczbę osób, niebieskie paszporty zapewne czekają w tym tłumie.

Tych z czerwonym paskiem praktycznie nie widać. Od razu z triażu są wyprowadzani tam, gdzie karetki, na oddział, za zamknięte drzwi wygrodzone żółto-czarną taśmą. Pojawia się też policja z zakrwawionym nastolatkiem i ratownicy ciągnący przykryty kocem inkubator, z którego miarowo dźwięczą linie tętna.

Na zewnątrz jest koło trzydziestu stopni, rodzice wychodzą na fajka. Starsze rodzeństwo umiera z nudów, minąwszy kolejne levele. Godziny dłużą się. Ci, co byli już wezwani, wracają czekając na wyniki rtg i usg. Dwulatka z – jak się okaże – złamanym palcem pałaszuje kolejne porcje kabanosów, suszonych bananów i jabłek. Jacyś rodzice przynoszą niemowlaka w kocu.

Koło dwudziestej drugiej do poczekalni wchodzi zapłakana nastolatka i siada na krzesełku obok. Trudno powiedzieć czy bardziej jest obolała czy przerażona. Szmer na sali, A. przyciąga szefową rejestracji. Ta wywołuje lekarkę. – Nie traci przytomności, niech czeka – wyrokuje beznamiętnym głosem. Procedury trwają: wypisywanie zgłoszenia, czekanie na numerek (ktoś znajduje wcześniejszy o trzy i wręcza matce), triaż. Wszyscy, dorośli i dzieci, zajmujemy się teraz dziewczyną. Jej ból promieniuje dokoła. Instynktownie uruchamia empatię. Ktoś wreszcie wyciąga lekarza z triażu. Ten nie patrzy na numerki (będzie zamieszanie), ale natychmiast zabiera ją do gabinetu i po kilku minutach przybiega z przeciwbólową kroplówką. Ulga.

597 wyświetla się przed jedenastą. Gabinet, potem rentgen. Koło jedenastej zjawia się nowa partia dzieci, nie wiedzieć czemu przychodzą falami, i w rejestracji oczekuje z dziesięć numerków. Ci, którym przyglądamy się od dawna, tak jak 603, opuszczają już SOR w gipsach i opatrunkach. Niektórym, nie od chirurga-ortopedy, ojcowie dowożą torby z piżamami i maskotką. Kiedy wyświetla się numer dziewczynki, która skakała wcześniej na jednej nodze, z pewnym zawodem mówi na cały głos: a miało być osiem godzin. Wózek z SORu turkocze po parkingu.

***

Właśnie tam, w ledowym świetle szpitala, z melodią La vie, la vie w tle, pośród tych wszystkich kostek, rąk, bólów i ran, pomyślałem o zupełnie innych dzieciach.

Na twitterowych zdjęciach, których nie potrafię oglądać, ratownicy wyciągają je spod gruzów, usiłują podtrzymać słabnący oddech, tamują krwotoki, nie ma czasu, nie ma nawet bandaży. Zawinięte w koce zamiast całunów.

(Na innej fotografii uśmiechają się izraelscy żołnierze, ci co celują do dzieci w kolejce po wodę. Wyraz twarzy jak na beskidzkiej przepustce u rozbawionej załogi Auschwitz).

Dodaj komentarz